Cześć Kobietki,
do tego wpisu zbierałam się chyba ze dwa miesiące... Zawsze było coś ważniejszego, a ostatnio moje myśli ogarnięte były przeprowadzką, a raczej powrotem z trzy miesięcznego pobytu z dala od najgłośniejszych sąsiadów ever... Dziś już wszystko wróciło do normy, sąsiad napierdziela jakimś dziadowskim techno, a ja podziwiając moje dziecko, które przy tym czymś potrafi spać, ogarniam myśli i piszę do Was posta wyciszając się przy voo voo...
Jak wspomniałam długo zbierałam się, aby napisać o tej maseczce na twarz. Wiedziałam, że chcę ją przetestować, ale przypisywano jej tak niesamowite działanie, że skutecznie to mnie opóźniało. Paradoks reklamy, jestem tak bardzo bombardowana producenckimi fantazjami na temat działania danego produktu, że wszelkie zachęty działają u mnie dokładnie na odwrót... O tej masce czytałam, że działa jak lifting (oczywistą oczywistością jest to, że nie ma takiej opcji), natomiast taka informacja powoduje wysunięcie moich czułek-radarów i zaczynam proces wyłapywania... Gdy przeczytałam, że stosują ją modelki bo jest tak genialna pomyślałam o świstaku zawijającym w te sreberka, no ale dobra... Skoro tak namawiają, to trzeba wypróbować...